poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Czar Roztocza

No i wróciłem ze Zwierzyńca. Poznać idzie po przechodzącym właśnie po aspirynie bólu głowy, górze prania walającej się po podłodze w pokoju i 2 kilogramach więcej na skali wagi. Najwyższy czas więc zapalić papierosa, przez chwilę zebrać myśli i napisać jak to na festiwalu filmowym bawić się może osoba, która z kinem wspólnego nie ma prawie nic (poza amatorsko oglądanymi filmami z "wyższej" półki, chwilową zajawką na tanie kino grozy, zaliczająca na codzień (a raczej "cotydzień") głównie amerykańskie kino mainstreamowe ). Jak się okazało bawić się może przednio, niekoniecznie tylko w kinie, zaś izolacja od wszelakich mediów w trzytysięcznym miasteczku, sprawiła iż cudownie odpocząłem od wojny o krzyż, konieczności oglądania kolejnych wyczynów naszych "orłów" tym razem w meczu z Kamerunem, facebook'a i generalnie całej tej cywilizacji śmie(r)ci.

Izolacja - izolacją, do całego tego Zwierzyńca trzeba dojechać, a z racji tego iż tak odpowiedzialna i pewna firma jak PKP z niewiadomych przyczyn zlikwidowała połączenia kolejowe zamiast sunąć parową ciuchcią w okolicach Roztoczańskiego Parku Narodowego, męczyłem się niemiłosiernie pekaesem użerając się z kierowcą bucem, smrodem i duchotą.

Nie narzekajmy jednak zbytnio, bo Zwierzyniec jak to Zwierzyniec powitał mnie pięknie jak co roku. Świeżym powietrzem, pięknymi widokami, pysznym piwem i bogatym repertuarem kinowym. Prosta zasada pierwszego dnia mówi, że kino to ostatnie o czym powinno się wtedy myśleć, więc zaraz po zaokrętowaniu się w gimnazjum ruszyłem do Czaru Roztocza na pierożki z sarniną, zupę cebulową i zimnego Zwierzyńca.

O samym Zwierzyńcu pisać można wiele, pewno gdybym takie piwo kupił w Krakowie to zachwyt byłby umiarkowany, ale magia miejsca i świetne beczki sprawiają, że bez większego problemu rezygnuje się tam z wody mineralnej, kawy i herbaty na cały tydzień.

Słów parę o filmach, choć kompetentny nie jestem, a X muzę lubię raczej, nie hołubię. Generalnie doceniam festiwale filmowe za to, iż mogę zobaczyć filmy, których nigdy w życiu bym nie zobaczył z braku czasu, okazji, czy po prostu lenistwa, ale tym razem pierwszy raz przy ich doborze zdany byłem sam na siebie (bo po raz pierwszy pojechałem na taki festiwal bez towarzystwa kolegów filmoznawców). 5 seansów dziennie w 5 kinach. Łącznie 25 filmów do wyboru. Takie suche fakty. W praktyce oznaczało to że zobaczyłem za 5 dni 10 filmów. 1 rewelacyjny, 3 dobre, 4 przeciętne, jeden słaby i jeden naprawdę zły. I trochę mnie tym samym festiwal pod względem artystycznym rozczarował. W recenzje bawić się nie będę, ponieważ chwilowo mam przesyt wszystkich prelekcji, podsumowań i recenzji (wysłuchiwanie przez 5 dni rozważań o "amatorskim touchu" czy "neorealistycznej uczciwości" naprawdę do fajnych nie należy). Poza tym do przynajmniej 2 z tych filmów napewno jeszcze na tym blogu wrócę. W tym roku to nie było najważniejsze. Najważniejsze było to że Zwierzyniec dał mi po prostu monstrualną możliwość chillout'u, naładowania akumulatorów po naprawdę męczącym i stresującym roku w pracy, dał możliwość posiedzieć z piwem w ręce i patrzeć na zieleń i błękit całymi godzinami bez myślenia o niczym. Dał możliwość poznania nowych ludzi, pośmiania się, bezkarnego dla organizmu korzystania z używek, kładzenia się spać o dowolnej porze bez upierdliwego myślenia o tym że "coś trzeba jutro zrobić". A to już bardzo dużo.

Minął ten festiwal jak jeden długi dzień. gdzieś tam zarejestrowałem ognisko w miłym towarzystwie, lekkie nieogarnianie po tym i owym, jednego raptem nie tak znowu dużego kaca, 18 kaczek wyłażących z jeziorka i krążących wokół ławki w parku, parę pięknych dekoldów, kilka przelotnych uśmiechów. Tylko tyle i aż tyle. Wypocząłem tak bardzo, że nawet 7 godzin w busie w drodze powrotnej mnie jakoś strasznie nie zmęczyło. Następne 2 dni już tak. Ale to już jest zupełnie inna opowieść.